Życie zwykłe takie



Pan Zbigniew Markowiak mieszka obecnie w Krakowie. W czasie wojny pracował w Budach Dłutowskich. Jesienią 1943 roku został przymusowo skierowany przez władze okupacyjne do pracy w Łękińsku. W latach 90-tych Pan Markowiak spisał swoje wspomnienia w 5-tomowej książce pt „Życie zwykłe takie”. Kilkanaście stron z pierwszego tomu poświęcił wspomnieniom z pracy w Łękińsku. Wspomnienia te są bardzo ciekawe, tym bardziej, że pojawiają się w nich znajome nazwiska z Łękińska. 
Dziękuję Panu Stanisławowi Hejakowi, sympatykowi historii lokalnej z Wolicy za przysłanie mi fragmentu książki Pana Zbigniewa Markowiaka, który umieściłem poniżej.
Przyjemnej lektury
Jarek



Fragment moich wspomnień „Życie – zwykłe takie”

Sierpień 1990 r.
9. „R E I C H S L A N D”

Któregoś dnia, w sierpniu lub we wrześniu 1943 r., za interesem, zjawił się w naszym warsztacie pan Dominik, przedwojenny policjant dłutowski[1]. W trakcie załatwiania sprawy miał możność widzieć, jak wypisywałem jakiś rachunek za wykonaną usługę i zaraz księgowałem to w odpowiedniej księdze. Zapytał mnie, czy znam się na księgowości, czy znam język niemiecki i w końcu zaproponował mi przejście do pracy w biurze rolniczym na Budach Dłutowskich, którego on był pracownikiem. Nie dałem odpowiedzi od razu, ale po kilku dniach wyraziłem jednak zgodę.
Załatwienie formalności nie trwało długo i tak rozpocząłem pracę biurową. Po przeszło 3-letniej pracy fizycznej, z zimnego i zakurzonego warsztatu przeszedłem za biurko do przyjemnego, dobrze ogrzanego pokoju.
Firma („Reichsland” Landbewirtschaftungsgeselschaft) funkcjonowała na tej zasadzie, że wszelka posiadłość ziemska należąca przedtem do Polaków, została upaństwowiona. Po 2 - 3 dotychczasowe gospodarstwa zostały połączone w jedno i podporządkowane jednemu z dotychczasowych gospodarzy. Były to tzw. Z-Höfe (Zusammengesetzte Höfe). Pozostali gospodarze zostali wysiedleni i w większości wywiezieni do „protektoratu” (Generalnego Gubernatorstwa).
Areał zasiewów poszczególnych upraw był ściśle regulowany przez Be-zirkslandwirta (gospodarza rejonu) na podstawie wytycznych „Reichsland” Nebenstelle Lask. Bezirk (rejon) pokrywał się granicami z gminą. Naszym zadaniem, jako biura, było zaplanowanie produkcji rolnej na dany rok; dostarczenie rolnikom środków produkcji, nasion, nawozów sztucznych itp. oraz wyznaczanie kontyngentów, a także zorganizowanie dostaw.
Szefem biura był Bezirkslandwirt (gospodarz rejonu) Kohl. W biurze pracowało nas dwóch: Lolek (a właściwie Franciszek) Bębnowski i ja. Ponadto, na każdą wieś (gromadę) wyznaczony był Ortslandwirt - Polak, który był łącznikiem między gospodarzami i biurem. Pokazywał się on rano w biurze, zdawał sprawozdanie z dnia poprzedniego, otrzymywał jakieś tam polecenia i znikał na cały dzień.W wyjątkowych tylko sytuacjach pojawiał się raz jeszcze na zakończenie pracy. Takim Ortslandwirtem był w którejś wiosce właśnie pan Dominik.
Z dużym zaciekawieniem poznawałem organizację pracy w firmie, a szczególną moją uwagę zwrócił tzw. „Aktenplan”, jednolity dla całego przedsiębiorstwa „Reichsland” i wydany w postaci broszury dla wszystkich jednostek podległych centrali. Cały zakres działania podzielony był na dziesięć działów oznaczonych cyframi od zera do 9. Każdy dział rozpadał się na kilka (najwyżej 10) poddziałów, co dawało drugą cyfrę w oznakowaniu tematu. i podobnie postępował dalszy podział. W ten sposób, konkretny jakiś temat posiadał kilkucyfrowe oznakowanie nanoszone na grzbiet skoroszytu rozmieszczonego w przypisanej mu kolejności, w szafie na półce. W krótkim czasie taki plan akt utrwalał się w pamięci i nie było żadnego problemu w odnalezieniu jakiegokolwiek dokumentu. Ułatwiało to w dużym stopniu pracę samego biura, jego kontrolę poprzez organ nadrzędny, jak i przystosowanie się pracownika przy przejściuz jednej jednostki organizacyjnej do drugiej. Dziwię się, że nic takiego nie jest stosowane w instytucjach istniejących w Polsce. Jedynie biblioteki stosują tzw. katalog przedmiotowy w układzie dziesiętnym stanowiący niejako odmianę takiego „aktenplanu”.
Biuro posiadało (przypuszczam, że dzięki operatywności Lolka) sporo pieczątek, poczynając od firmowej, nagłówkowej, poprzez pieczątki dla pism wchodzących i wychodzących, aż po pieczątki podpisowe itp. Może ktoś stwierdzić, że to zbytnia biurokracja, ale wydaje mi się, że biurokracja w sensie negatywnym, na czym innym polega, a pieczątki dobrze pomyślane ułatwiają i przyśpieszają pracę, a tym samym pomniejszają negatywne skutki tej złej biurokracji.
Na terenie gminy było kilkaset Z-Hofów, każdy miał swoją kartę ewidencyjną określającą powierzchnię poszczególnych użytków, inwentarz zwierzęcy, maszyn rolniczych i wielkość kontyngentu. Były też szkice nieruchomości określające podział na poszczególne uprawy. Rolnik musiał się trzymać ściśle nakazów dotyczących wykorzystania poszczególnych kawałków ziemi, jak i wielkości inwentarza. Były wypadki, że Bezirkslandwirt zabierał, dajmy na to, krowę, czy konia jednemu gospodarzowi i przydzielał drugiemu, stosownie do własnego poglądu o właściwym wykorzystaniu tych zwierząt (mógł to być również sprzęt rolniczy) przez danego gospodarza. Wywoływało to często sprzeciw chłopów, jednak bez szans na utrzymanie się przy swoim stanowisku. Raz byłem świadkiem, jak Kohl uderzył gospodarza w twarz za przeciwstawienie się w realizacji jakiegoś zarządzenia. Przypuszczam, że takich wypadków było więcej, co było przyczyną nienawiści do Kohla ze strony chłopów. Trzeba tu stwierdzić, że gospodarzom, którym przydzielono takie połączone gospodarstwo, lepiej się powodziło niż poprzednio na własnej ale małej gospodarce. Tyle, że nigdy nie był on pewny, jak długo jeszcze będzie na tej ziemi gospodarował; czy na jego miejsce nie wsadzą jakiegoś kolonisty niemieckiego. W zasadzie jednak Z-hofy istniejące w momencie, gdy ja przyszedłem do „Reichslandu” przetrwały bez zmian do końca okupacji. Po kolonizacji niemieckiej z lat 1940-41, opartej na repatriacji Niemców radzieckich, tylko sporadycznie mogło coś ulec zmianie.
Bezirkslandwirt Kohl pochodził gdzieś spod Borysławia, miał żonę Ukrainkę, całkiem ludzką niewiastę, która język niemiecki znała chyba nie lepiej niż ja, i syna w wieku ok. 15 lat. Językiem domowym więc, był język polski. Syn jednak chodząc do szkoły i należąc do HJ, mówił dobrze po niemiecku.
Kohl z rana był w biurze, wydawał polecenia i wyjeżdżał rowerem, albo do urzędu gminnego, albo w teren do gospodarzy. My z Lolkiem pozostawaliśmy sami. Kohlowej nie potrzebowaliśmy się obawiać. Jeżeli nie mieliśmy pilnej roboty - gawędziliśmy sobie swobodnie na różne tematy. Przypominam sobie, że właśnie od Lolka (starszego ode mnie o 2-3 lata) poznałem podstawy trygonometrii: co to są funkcje trygonometryczne i zasady rozwiązywania trójkątów przy pomocy tych funkcji.
Któregoś dnia Lolek podsunął mi myśl połączenia się telefonicznego z moim Ojcem w Łodzi. W czasie wojny, dotąd, nie korzystałem z telefonu, toteż pozostało to w mojej pamięci jako szczególne wydarzenie. Lolek zakręcił korbką telefonu i po zgłoszeniu się dłutowskiej centrali rzekł:
- Hier Zielkenthal dreizehn. Bitte Litzmannstadt zehn - zwohundert elf. (wyjaśniam: Dłutów w czasie okupacji nazywał się Zielkenthal, a Łódź - Litz- mannstadt).
Co do numeru telefonu miejsca pracy Ojca, to Lolek zaskoczył mnie podziałem cyfr numeru. Ja używałem tradycyjnego, jeszcze sprzed wojny: sto dwa, jedenaście i wydawało mi się, że inaczej być nie może. On użył: dziesięć, dwieście jedenaście. No i jeszcze to „zwo” zamiast poprawnego „zwei”. Ogólnie Lolek imponował mi dobrą znajomością języka niemieckiego i stosowaniem gwarowych zwrotów połączonych z poprawnym akcentem.
Połączenie uzyskałem w ciągu kilkunastu minut. Z Ojcem rozmawiałem już po polsku.
W końcu października lub w listopadzie miało miejsce wydarzenie, które mocno utkwiło mi w pamięci. Wykonywaliśmy z Lolkiem jakąś tam dokumentację, gdy nagle wpadł do nas Kohl i woła: ”Chodźcie szybko.., ale szybko.” Zerwaliśmy się szybko z krzeseł i wpadliśmy do pokoju, w którym stał aparat radiowy. Przy radiu siedziała już pochylona Kohlowa. Z głośnika płynęły polskie słowa relacjonujące nędzę i poniżenie jakie spotyka Polaków na terenie ZSRR. Jak się okazało, w niemieckiej rozgłośni mówili dwaj polscy żołnierze 1 Dywizji gen.Berlinga, wzięci do niewoli pod Lenino. Tak z kolei gebelsowska propaganda potrafiła wykorzystać niedolę Polaków pozbawionych rodzinnego domui wolności swojej ojczyzny.
A swoją drogą, ciekawe jakie były dalsze losy tych dwóch żołnierzy. Czy po wygłoszeniu swojej relacji w niemieckim radiu poszli pod ścianę? A może przeżyli wojnę i zgnili dopiero w lochach „bezpieki”?
Ze smutnymi refleksjami wracaliśmy do swej papierkowej pracy. Niemniej muszę stwierdzić, że był to jeszcze jeden znak stwierdzający istnienie polskich jednostek wojskowych na froncie przeciwniemieckim, tym razem na wschodnim.
Pod koniec listopada Kohl powiadomił mnie, że na podstawie decyzji Nebenstelle mam być przeniesiony do analogicznego biura w Łękińsku, gminy Kleszczów, tegoż powiatu. Zaczęły się przygotowania do wyjazdu. Przede wszystkim wujek Hieronim kupił mi rower (przypuszczam, że przy udziale finansowym Ojca). Ojciec sprawił mi również „garnitur”; jak na warunki okupacyjne, marynarka i spodnie były całkiem przyzwoite. Otrzymałem również płaszcz zimowy, nieco za szeroki na mnie w ramionach - chyba przechodzony, ale do przyjęcia. Trzewiki, jeśli sobie dobrze przypominam - miałem już nieco starsze, kupione na Bezugschein. Chodziłem w nich tylko od święta, więc przedstawiały się jeszcze całkiem „okazale”.
Z początkiem grudnia spakowałem swoją „wyprawkę” i ruszyłem w drogę do Łękińska. Chyba już wtedy dysponowałem, zakupioną w niemieckiej księgarni, mapą samochodową w skali 1:300 000, tzw. „Contikarte”. Sama więc droga nie stanowiła problemu, ale w świat, samodzielnie, z daleka od rodziny, ruszałem pierwszy raz w życiu i to w warunkach okupacji. Miałem sam na siebie pracować i zarabiać, sam sobie organizować mieszkanie i wyżywienie, żyć wśród obcych ludzi, o których nic nie wiedziałem: ani jak mnie przyjmą, ani jak się z nimi będzie współpracować  i współżyć.
Samego momentu zgłoszenia się w biurze już sobie nie przypominam. Moje zainstalowanie się w Łękińsku ostatecznie wyglądało następująco:
Na podstawie odpowiednich dokumentów wydanych przez urząd gminny w Dłutowie (Zielkenthal) zostałem przyjęty na gospodarcze zaopatrzenie żywnościowe, tzn. nie dostawałem kartek żywnościowych a otrzymywałem całodzienne wyżywienie w gospodarstwie mojego nowego szefa - Hoffmanna. Mieszkanie uzyskałem dzięki pracownikowi „Reichslandu” - p. Ciećce - u jego teścia Paluszkiewicza, przedwojennego organisty tutejszej parafii. Nawiasem mówiąc biuro „Reichsland” mieściło się w budynku plebanii zajętym przez Bezirkslandwirta po wywiezieniu proboszcza i wikarego do obozu koncentracyjnego. Miejscowy kościół był oczywiście nieczynny i po obrabowaniu z wszelkich sakralnych precjozów przeznaczony na magazyn zboża.
Uposażenie moje za prace w biurze wynosiło coś około 100 marek miesięcznie. Nie przypominam sobie jednak, czy musiałem coś z tego płacić za jedzenie u Hoffmanna, czy też było to już potrącone z uposażenia. Pieniądze były przekazywane przez Nebenstelle Lask do banku - „Sparkasse” w Bełchatowie na moje konto, które musiałem otworzyć.
W biurze, oprócz szefa, pracowało nas dwóch. Pan Czlonka(?) i ja. Ponadto było paru Ortslandwirtów, w tym wymieniony już p. Ciećko.
Chciałbym w tym miejscu przedstawić postacie mych współpracowników. A więc zacznę od szefa -Hoffmanna. Był to Reichsdeutsch, czyli Niemiec pochodzący z terenów Rzeszy sprzed 1939 r. Po polsku umiał tylko kilka słów, którymi posługiwał się, gdy był w dobrym humorze. Np., gdy rano wchodził do biura, ja wstawałem, a on z uśmiechem na twarzy mówił: „Dżendobry pan”.
Był inwalidą wojennym, zwolnionym z Wehrmachtu, po ranach jakie odniósł w czasie zdobywania twierdzy brzeskiej w czerwcu 1941 r. Na czym polegało inwalidztwo - nie wiem. Zewnętrznie nie było widać, żeby mu coś brakowało. Obok funkcji Bezirkslandwirta, pełnił również funkcję jakiegoś tam „führera” miejscowego, gminnego SA[2].  Posiadał żonę wredną, chudą jędzę, podobno kilka lat starszą od niego oraz trójkę, czy nawet czwórkę dzieci. Najstarsza - dziewczynka, jak niosła wieść, nie była jego córką, miała około 12-13 lat. Najmłodsze - gdzieś ok. 7 lat.
Drugim po szefie był p.Czlonka. Gość ok. 30 - żonaty, miał jedno albo dwoje dzieci. Nigdy u niego w domu nie byłem, żony nie znałem. W Łękińsku był chyba „elementem napływowym”. Kontaktowaliśmy się tylko służbowo. Nie mogę powiedzieć aby był antypatyczny, ale sympatyczny też raczej nie. W stosunku do mnie trzymał pewien dystans podkreślający ważność służbową, a może tylko różnicę wieku.
Kolejno - p.Bolesław Ciećko. Był to przedwojenny polski policjant ożeniony z córką miejscowego organisty - Marią. Jakiś czas przed wojną przeniesiony został służbowo do Brześcia nad Bugiem i tam go zastała wojna oraz sowiecka okupacja. W końcu 1939 r., od kogoś życzliwego dowiedział się, że grozi mu aresztowanie i deportacja wraz z rodziną. Postanowił przedostać się na teren okupacji niemieckiej. Nie wiedział jak to zrobić, bo granica była pilnie strzeżona przez bolszewików. Poradził się kogoś znajomego, i jak mu poradzono, takuczynił. Wraz z żoną, synem (15 lat) oraz córką (17 lat), z zapakowanym w skromnych węzełkach dobytkiem udali się na brzeg Bugu i szli wzdłuż tego brzegu, póki nie zostali zatrzymani przez sowiecką straż graniczną. Wtedy na pytania odpowiedzieli, że właśnie przedostali się z niemieckiej strony na sowiecką i idą obecnie szukać rodziny na Polesiu. Usłyszeli, że „eto nie lzja”, zostali przewiezieni na most i przekazani Grenzschutzowi „z powrotem” na niemiecką stronę. Tym sposobem znaleźli się w Łękińsku u rodziny.
Sam p.Ciećko był spokojnym, zrównoważonym człowiekiem, któremu widocznie wydałem się sympatyczny, bo zaopiekował się mną, pomagając nie tylko w uzyskaniu mieszkania, ale ogólnie przez cały czas pobytu w Łękińsku.
Raz byłem świadkiem, jak Hoffmann, w wyniku negatywnej oceny wykonania jakiegoś zadania przez p.Ciećkę - uderzył go w twarz. P.Ciećko ani drgnął, powoli zacisnęły mu się pięści i w oczach pojawiły się jakieś błyski. Ni to groźby, ni to dumy obrażonego człowieka honoru. Patrzył prosto w oczy Hoffmanna, który nie zdobył się już na powtórne uderzenie, zamilkł i wyszedł z biura.
W Bezirku kleszczowskim było ponad 600 gospodarstw, dużo więcej niż w dłutowskim. Oprócz Z-Hofów (jak w Dłutowie) istniały tutaj jeszcze E-Hofy (Einzelne Höfe) i B-Hofy (pełnej niemieckiej nazwy nie pamiętam). E-hofy, były to gospodarstwa kolonistów czeskich z dawnych czasów zamieszkałych na tym terenie, w Kucowie. Posiadali oni uprawnienia podobne do Niemców, włącznie z kartami zaopatrzenia w żywność i ubranie. Ich gospodarstwa nie podlegały łączeniu w Z-hofy, choć niektóre działki były bardzo małe, rzędu 10 arów, czy nawet mniejsze. Takich E-hofów było tutaj około 150, a może i 200.
B-hofy, to gospodarstwa, które były poprzednio „cethofami”, a następnie wydzierżawione zostały Niemcom. Oczywiście, w takim przypadku, jak już wspomniałem, dotychczasowy zarządzający Polak był wyrzucany z domu, w którym mieszkał, a gospodarstwo obejmował Niemiec, jednak bez prawa własności. B-hofów było niewiele - może 2 lub 3.
Na terenie gminy był również duży majątek ziemski po wysiedlonym właścicielu Polaku. Miał on osobnego administratora, starszego już Niemca (Reichsdeutscha) przyjaźniącego się z Hoffmannem, choć wydaje mi się - inteligentniejszego.
Po zapoznaniu się z organizacją pracy w nowym miejscu, stwierdziłem dużą różnicę między dłutowskim a łękińskim biurem, oczywiście na niekorzyść tego ostatniego. Panował dość duży bałagan w kartach ewidencyjnych gospodarstw, a właściwie to chyba nawet mniej niż połowa była opracowana. Czescy koloniści bodajże całkowicie nie byli ujęci w ewidencji.
„Aktenplan”, jako broszura, leżał w szafie, ale nie miał zastosowania na codzień. Istniały tylko skoroszyty pism wchodzących i wychodzących. Były jeszcze jakieś teczki z fakturami i to wszystko. Pieczątka istniała tylko jedna - ni to firmowa, ni to podpisowa.
Hoffmann z miejsca nakazał mi zająć się zaprowadzeniem pełnej ewidencji gospodarstw, co zajęło mi chyba ze dwa miesiące czasu. Gospodarze poszczególnych wiosek stawiali się w oznaczonym terminie w biurze i przedstawiali dane niezbędne do wypełnienia kart ewidencyjnych.
Równolegle do tych prac wprowadziłem wytyczne dotyczące planu akt, ułatwiając tym rozeznanie się w sprawach prowadzonych przez biuro.
Za zgodą szefa zamówiłem cały szereg pieczątek ułatwiających pracę biura. Ich wykonanie trwało jednak dość długo i ich stosowanie miało miejsce dopiero gdzieś od maja, czy czerwca 1944 r.
Przez pierwsze dni, może ze dwa tygodnie, posiłki spożywałem przy wspólnym stole z szefem i jego rodziną, w pokoju stołowym. Czułem się przy tym nieszczególnie. Na ogół od stołu wstawałem głodny, gdyż nie śmiałem dolać sobie zupy, czy wziąć dodatkową kromkę chleba. Na dodatek przy stole byłem indagowany, to przez szefa, to przez jego żonę, na temat mojej poprzedniej pracy. Wydaje mi się, że tolerowali mnie przy stole, sądząc, że jestem „inteligentem”, co może im, jako chłopom z pochodzenia, imponowało. Gdy się dowiedzieli, że poprzednio pracowałem w warsztacie kołodziejskim, zmienili swój stosunek do mnie. Dostałem polecenie spożywania posiłków w kuchni, z czego osobiście byłem bardzo zadowolony.
Kucharką była, może o rok, dwa, starsza ode mnie dziewczyna - Marysia(?), życzliwa mi na tyle, że z kuchni głodny już nie wychodziłem.
Jak już wspomniałem, zamieszkałem u p.Paluszkiewicza, byłego organisty miejscowej parafii. Był to pan w wieku ok.70 lat, drobny i szczupły, bardzo sympatyczny i życzliwy wszystkim w każdej sytuacji. Posiadał już drugą żonę, dwóch synów (Lutek i Stasiek) z pierwszego małżeństwa i córkę z drugiego 3 lata starszą ode mnie - Terenię. Nie wymieniam tu najstarszej córki - p. Marii Ciećkowej, która wraz z rodziną mieszkała osobno i trojga dzieci przebywających poza Łękińskiem (jedno - Anna, na robotach w Reichu).
 Mimo zamknięcia kościoła i wywiezienia księży do obozu koncentracyjnego w Dachau, życie religijne wsi nadal istniało. Zgodnie z zapotrzebowaniem, w związku ze zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia, mój gospodarz wypiekał opłatki w specjalnej formie metalowej i rozprowadzał wśród ludzi dorabiając te kilka marek do skromnego utrzymania, jakie były w stanie zapewnić rodzicom pracujące dzieci.
W pokoju mojego gospodarza stał fortepian, na którym często grał on różne melodie, głównie religijne, ale nie tylko. Lubił również grać utwory poważne znanych kompozytorów, a w okresie karnawału także ówczesne przeboje taneczne. Jego córka przy tej okazji uczyła mnie tańca: głównie tanga, ale także walca i foxtrota.
W początkowym okresie pobytu w Łękińsku nie bardzo orientowałem się w terenie, jak i w miejscowych stosunkach, toteż miały miejsce takie oto przygody:
Któregoś dnia otrzymałem polecenie załatwienia jakiejś sprawy w terenie. Wracając do Łękińska pomyliłem drogi. Na rozwidleniu, zamiast pojechać w prawo, pojechałem w lewo. Dojechałem do wioski (chyba były to Piaski), minąłem budynek oznakowany urzędowymi tablicami z hitlerowską „glapą”; zauważyłem, że kręcił się przy nim jakiś mundurowy Niemiec i pojechałem dalej. Przejechałem jeszcze około 100 m i coś mnie tknęło. Jadąc w tamtą stronę nie mijałem takiego budynku. Zawróciłem. Gdy zbliżyłem się znów do wymienionego budynku - Niemiec zatrzymał mnie, zażądał dokumentów i zaczął mnie indagować: Kto, skąd, dokąd ? Okazało się, że niezamierzenie przejechałem granicę „protektoratu” (GG). Indagacja nie trwała długo i zostałem zwolniony.
Okazuje się, że najprościej było przekroczyć granicę jadąc normalnie drogą. Gdybym nie zawrócił, a pojechał dalej - nikt by mnie nie zatrzymywał.
I druga przygoda: W Dłutowie znało się miejscowych żandarmów i na tej zasadzie, człowiek mówiąc „dzień dobry” zdejmował czapkę. Przez to, nakazany przez szwabów obowiązek zdejmowania czapki przed każdym umundurowanym Niemcem rozpływał się w ogólnych zasadach grzecznościowych. W Łękińsku nie znałem początkowo miejscowych żandarmów. No i zdarzyło się, że mijając takiego jednego nie ukłoniłem się mu. Zawołał mnie i zapytał: „Bist du Pole?”[3], a po twierdzącej odpowiedzi zerwał mi z głowy czapkę, uderzył mnie nią w twarz i zaczął wrzeszczeć. Na koniec wypisał mi mandat na 5 marek i po zapłaceniu puścił wolno.
Trzecia przygoda: To już było wiosną 1944 r. Jechałem szosą rowerem. Droga prosta, jak strzelił, bez zabudowań, nikogo na horyzoncie. Puściłem kierownicę, wsadziłem ręce z fasonem do kieszeni i wyprostowany pedałuję sobie spokojnie. Nagle z tyłu słyszę gwizd. Oglądam się, żandarm na rowerze, z psem wilczurem przy boku, w odległości ok. 100 m. Tym razem trafiłem na żandarma - volksdeutscha, więc zwrócił się do mnie po polsku. Dlaczego jadę bez trzymania kierownicy - jest to zakazane, gdyż zagraża bezpieczeństwu ruchu. Cóż było robić, znów mandat. Siedliśmy z boku szosy, na rowie i zaczęło się wypisywanie bloczka. Przez ten czas wilczur stał przede mną i przyglądał się; wyciągnąłem rękę do niego - zaczął machać ogonem; pogłaskałem go bez żadnej złej reakcji z jego strony. Ale tego nie mógł  już znieść żandarm. Odwołał psa i dał mu klapsa. Tak groźnie wyglądający wilczur okazał się całkiem łagodny, i to wobec Polaka.
Przygoda czwarta: Jechałem szosą z Kleszczowa do Łękińska. Jezdnia umocniona była tłuczniem, ale dawno nie naprawiana posiadała już sporą ilość dziur i wyboi. Po lewej stronie mojego kierunku jazdy pobocze było wydeptane przez pieszych i równiejsze niż po prawej. Ruchu kołowego nie było żadnego, więc wygodniej mi było jechać lewą stroną, Minąłem dość ciekawy hitlerowski pomnik, postawiony na cokole zburzonej figury religijnej, na którym był napis: „Der Mann kann fallen, die Fahne nie”[4]! Ile razy tam przejeżdżałem, zawsze myślałem, jak to w końcu będzie z tą „faną”.
Od strony Łękińska pojawił się jadący w mundurku HJ[5] kilkunastoletni Niemiec. On jechał prawidłowo prawą stroną. Żal mi było zjeżdżać na wyboje, więc dopiero na kilkanaście metrów przed nim zacząłem zjeżdżać w prawo. On też skręcił w tę samą stronę. To ja mocniej w prawo - on też. I w końcu wpadliśmy na siebie w rowie po przeciwległej stronie drogi. Mnie skrzywiła się tylko kierownica, jemu pękła sprężyna przy siodełku. Miałem pod sobą rower szefa bez obowiązkowego dla Polaków białego paska na ramie, więc nie wiele myśląc wrzasnąłem: „Wie fahrst du Mensch?”[6] i klnąc po niemiecku zacząłem ustawiać kierownicę. Tamten patrzył smętnie na zwisające luźno siodełko, nie wiedząc co począć. Szybko wskoczyłem na rower i jeszcze szybciej odjechałem: diabli wiedzą, czy nagle spod ziemi nie wyskoczy jakiś żandarm.
Nie przypominam już sobie z jakiego powodu, ale jeszcze zimą, przeniosłem się na mieszkanie do p. Ciećków. Jak już wspominałem, p.Ciećko miał żonę, córkę i syna. Żona Maria była bardzo miłą, spokojną, zawsze skorą do pomocy każdemu, kobietą. Po prostu była nieodrodną córką swojego ojca - organisty.
Syn p.Ciećki - Zbyszek był przystojnym, pełnym energii młodzianem. Pracował jako listonosz urzędu pocztowego w Kleszczowie.
Córka p.Ciećki - Krysia, była zgrabną, sympatyczną dziewczyną, nie posiadała jednak werwy Zbyszka. Była raczej nieśmiała i spokojna. Nie mieszkała na stałe w Łękińsku. Przyjeżdżała tu tylko na niedzielę z Kluk, gdzie pracowała jako ekspedientka w sklepie.
Zbyszek okazał się wspaniałym kumplem, i jak to w młodości bywa, z miejsca stał się moim serdecznym przyjacielem. Dzięki niemu poznałem zaprzyjaźnioną z nim grupę miejscowej młodzieży. M.in. byli to: Halina Rogaczewska, Tadeusz Rogaczewski, Zofia Baksalerska, Henryk Baksalerski.[7] Halinka mi się nawet podobała, ale ona z kolei patrzyła za Zbyszkiem.
Spotykaliśmy się od czasu do czasu, dla wspólnej zabawy, a w pogodne dni robiliśmy rowerowe wycieczki w okolice. Nie było to takie proste, ponieważ w niedziele nie było wolno Polakowi korzystać z roweru (jechać rowerem miał prawo jedynie  do pracy). Ale unikając głównych dróg uczęszczanych przez Niemców, robiliśmy wypady do lasu lub nad Widawkę pod Rząsawą.
W czasie jednego z wspólnych spotkań zabawialiśmy się jakąś grą z fantami. Na wykupienie mojego fantu byłem zobowiązany napisać na maszynie list miłosny do Krysi C. Nie wiele myśląc przepisałem z książki (był to chyba jakiś podręcznik pracownika kult.oświat. pożyczony od Irki Mikołajczykówny z Dłutowa) list zakochanego kolejarza, który swoją miłą, bez przerwy, w liście, przyrównywał do również przez niego umiłowanej lokomotywy. Tekst taki, wyrecytowany na scenie „domu ludowego”, na pewno wywoływał przed wojną wybuchy śmiechu widzów. Również i Krysi list bardzo się podobał, ale wyczułem jak gdyby przyjęła ona ten list nie tylko jako formę wykupienia fantu, lecz jako coś więcej. Czułem się tym nieco skrępowany. Lubiłem ją bardzo, jak siostrę, po rodzinnemu - podobnie jak całą rodzinę p.Ciećków, ale nic więcej.
Pewnego wieczoru p. Ciećko, w obecności Zbyszka i mojej, wyciągnął akowski „Biuletyn Informacyjny” i przeczytał go na głos w całości. Podobne „prasówki” miały miejsce kilkakrotnie. Za którymś tam razem otrzymałem propozycję wstąpienia do podziemnej organizacji. Pomny jednak wskazówek udzielonych mi przy składaniu przysięgi w ZWZ, dałem odpowiedź wymijającą. Nie odmówiłem jednak współdziałania z miejscowym Ruchem Oporu.[8] Przypuszczam, że p. Ciećko domyślił się przyczyny odmowy wstąpienia do organizacji, bo więcej propozycji nie ponowił, nie zmieniając jednocześnie swojego pozytywnego stosunku do mnie.
„Prasówki” nadal miały miejsce, a ponadto miałem możliwość udzielenia pomocy miejscowej placówce na następujących zasadach:
Mój szef - Hoffmann, będąc przełożonym miejscowej organizacji SA, często w biurze, wieczorami, wypisywał na maszynie różne partyjne dokumenty. Wiedząc o tym, używane kalki maszynowe chowałem głębiej w szafie czy w biurku, pozostawiając na wierzchu tylko nowe, czyste. W przypadku korzystania przez Hoffmanna z maszyny i kalek, na drugi dzień rano byłem często w stanie przeczytać z kalki, co było pisane. Jeśli kalka była użyta raz, czy dwa - odczytanie nie sprawiało kłopotu. Jeśli więcej razy - można było odczytać przynajmniej fragmenty. W przypadkach stwierdzenia, że treść może być interesująca dla przełożonych z AK - przekazywałem kalkę p.Ciećce. Zdarzyło się to kilkakrotnie. Pewnego razu odczytałem dane dotyczące organizacji „łapanki”, w której miało brać udział miejscowe SA. Jak została moja informacja wykorzystana i czy dzięki niej ktoś został ocalony - trudno mi stwierdzić.
11 marca 1944 r. w sobotę, wyjechałem do Dłutowa do rodziny, no i odwiedzić Zosię. Pogoda jak na marzec, była znośna i podróż przebiegła bez kłopotów. W niedzielę po południu zaczął jednak padać deszcz ze śniegiem i wzmógł  się wiatr. Licząc się z trudnościami podróży powrotnej, wieczorem nastawiłem budzik na 3.oo, nie jak zwykle na 4.oo.
Na dźwięk budzika zerwałem się z łóżka. Ziąb był paskudny, bo piecyk kuchenny wygasł już po kolacji poprzedniego dnia. Z dworu dochodziło wycie wiatru, a i ze szpar okiennych czuło się powiew chłodu. W ciągu 15 min. siedziałem już na rowerze - oczywiście bez śniadania.
Już na początku drogi miałem trudności w jej pokonaniu. Wiatr był silny, południowy, a ja właśnie jechałem na południe. Padający już od kilku godzin śnieg utworzył zaspy sięgające do 50-70 cm wysokości. Przed taką zaspą rozpędzałem rower usiłując przebić ją siłą. Nie zawsze się to udawało, zaspy były mokre i nie ulegały kołom roweru. Jeśli taka zaspa była dłuższa niż metr - nie było mowy o jej przebiciu. Co gorsza, często, ledwo jedna się kończyła to druga się zaczynała. W takich przypadkach nie było innej rady, tylko iść pieszo pchając rower przez zaspy, przed sobą. Ile ja wtedy z tych 43 kilometrów przejechałem, a ile przeszedłem pieszo, trudno określić. W każdym bądź razie do Łękińska dobrnąłem już po 8.oo. Spóźniłem się do pracy; Hoffmann był zły, bo w tym samym dniu trzeba było dostarczyć do Nebenstelle w Łasku jakąś przesyłkę. Byłem solidnie zmęczony, ale nie miałem prawa odmówić służbowej jazdy. Wziąłem przesyłkę i udałem się do domu, by nieco odetchnąć. Pani Ciećkowa szybko naszykowała coś do zjedzenia, a gdy ja się posilałem, szykowała mi kanapki na drogę. Pan Ciećko zaś, usiłował przy piecyku wysuszyć mi szynel, który nasiąknięty wodą ze śniegu i deszczu, ważył chyba ze dwa kilo więcej niż normalnie.
Po posiłku i krótkim odpoczynku ruszyłem w drogę. Tym razem miałem wiatr w plecy, więc jechało się lżej. Nieco lepiej wyglądała też szosa, bo od czasu do czasu pojawiał się jakiś pojazd rozjeżdżający zaspy śnieżne. Występowały także większe przerwy w opadach. Niestety, nasiąknięty wodą szynel ciążył paskudnie.
Koło południa poczułem głód. Zacząłem się rozglądać za jakąś gospodą. W końcu trafiło się takie coś. Piszę „takie coś”, bo w czasie okupacji restauracji było bardzo mało i dostępne były jedynie dla Niemców. Był to więc nawet nie bar, a chyba zwykły sklep. Nic ciepłego do picia nie było. Dostałem zimne piwo. Cóż było robić, wyciągnąłem kromki chleba oraz ugotowane na twardo przez p.Ciećko jajka i popijając zimnym piwem, rozpocząłem konsumpcję. Dzisiaj chyba, jak bym taką sztuczkę uskutecznił, to odchorowałbym ją solidnie. Ale wtedy młody organizm działał bez zarzutu.
Do Łasku zajechałem już bez przygód jeszcze przed zakończeniem pracy urzędu, oddałem przesyłkę i... co dalej? W Łasku nie miałem się gdzie zatrzymać. Sił na powrót do Łękińska - znów pod wiatr - niestety nie miałem. Zdecydowałem się jechać do Wadlewa, a właściwie na Brzezie, do wujka Szprocha.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Tym razem wiatr miałem z boku. Do Wadlewa dojechałem normalnie. Stąd na Brzezie już blisko, ale znów pod wiatr, a ja ciągnąłem ostatkiem sił. Skorzystałem więc z jadącego w kierunku Bełchatowa  samochodu i jedną ręką złapałem za burtę skrzyni. Samochód nie jechał szybko w mazi topniejącego śniegu i resztkach zasp. Był to zresztą samochód na Holzgas, czyli napędzany gazem pochodzącym z suchej destylacji drewna, odbywającej się w dużym beczkowatym zbiorniku umieszczonym za szoferką. Nawet przy pełnej mocy silnika, nie rozwijał on zbyt wielkiej szybkości .
W pewnym momencie koło mojego roweru wpadło w jakąś dziurę w nawierzchni szosy, a może w zaspę; straciłem równowagę i trzepnąłem wraz z rowerem na drogę. Już przecież zmęczony, dodatkowo potłuczony, zebrałem się wolno i ruszyłem dalej.
Do Brzezia jakoś dotarłem, ale po wejściu do mieszkania padłem. Rozebrany przez kuzynów umyłem się, a po nakarmieniu przez ciocię Misię, i jednym „głębszym” od wujka Mundka, w czystej piżamie poszedłem do łóżka. Dostałem chyba jeszcze jakieś medykamenty, jak aspiryna itp. i zasnąłem. Przespałem do południa dnia następnego. Po zjedzeniu śniadanio-obiadu dopiero mogłem przystąpić do szerszej relacji z podróży.
Jak łatwo stwierdzić w atlasie samochodowym, zrobiłem w tym pamiętnym dniu 13 marca (rocznica śmierci mojej Matki), około 125 km, przy wszelkich przeciwnościach aury, całkowicie przemoczonym, nie tylko płaszczu, ale w ogóle  ubraniu i bielizny. W podróży, z niewielkimi przerwami byłem od ok. 3.oo w nocy do około 18.oo. A więc jakieś 15 godzin. Jako posiłek służyły mi (oprócz śniadania w Łękińsku) chyba nie więcej jak 3-4 podwójne kromki chleba z masłem, czy margaryną plus kilka jajek na twardo, no i oczywiście wspomniane już piwo.
Na Brzeziu przespałem jeszcze jedną noc i dopiero pojechałem do Łękińska. Trochę bałem się reakcji Hoffmanna, ale o dziwo, przyjął mnie tylko zapytaniem, czy przesyłka została doręczona, i nic ponadto.
Przyszła wiosna, wzmożony ruch w przedsiębiorstwie. Częste wyjazdy w teren do poszczególnych gospodarstw. Było to dla mnie wygodne. Po pierwsze nie miałem nad głową Hoffmanna, ani nawet Czlonki, więc czułem się swobodnie. Gospodarze natomiast traktowali mnie z jakimś tam, może wymuszonym okupacyjną sytuacją, ale szacunkiem. Czasem udawało mi się pozytywnie załatwić jakieś życzenia niektórych (przydziały sprzętu, nawozów, sadzeniaków itp.), co pobudzało z kolei ich wdzięczność w postaci produktów rolno-spożyw- czych, jak ziemniaki, chleb, masło, ser czy jajka.
 Produkty te oddawałem p.Ciećkowej. Stąd w zasadzie miałem możność spożywania dwóch kolacji. Jednej u Hoffmanna, drugiej w miłym towarzystwie p. Ciećków. A przecież dla młodego, rozwijającego się organizmu, nigdy tej żywności nie było w nadmiarze.
Często też, odwiedzając w sprawach służbowych poszczególnych gospodarzy, spotykałem się z poczęstunkiem nawet z dodatkiem wódki. Nie piłem jednak nigdy więcej niż 2-3 kieliszki. Nie czułem w tym żadnej przyjemności i robiłem to raczej dla podkreślenia solidarności, czy przyjaźni wobec współtowarzyszy przy stole.
Przypominam sobie, że nigdy nie spotkałem się z tego rodzaju gościnnością ze strony gospodarzy czeskich. Uważali się oni za coś lepszego od Polaków i nie byli skłonni do nawiązywania przyjaźni z Polakami. Trzeba powiedzieć, że odpłacano im tym samym; stąd kolonia czeska żyła swoim życiem odrębnym od wegetacji ludności polskiej. Było to pierwsze w moim życiu zetknięcie się z narodowością czeską i muszę stwierdzić - wcale nie zostawiło w moich wspomnieniach jakiegoś pozytywnego odczucia.
Niezwyczajną możliwość zwiększenia domowych zasobów żywności, choć niewielką pod względem ilościowym, dał przypadek. Któregoś dnia zaobserwowałem kurę pod oknem biura, wszem i wobec oznajmującą gdakaniem wykonanie swej najważniejszej czynności - złożenia jajka. Okazało się, że wybrała sobie ona miejsce na składanie jaj w ozdobnym łubinie, dokładnie pod oknem, przy którym ja siedziałem. Tak więc co drugi dzień zabierałem spod okna ładne jajeczko dodatkowo uzupełniające skromne nasze menu. Wczesną wiosną - pamiętam, że było jeszcze solidnie zimno - dostałem od szefa polecenie odebrania ze stacji kolejowej przydziału niegaszonego wapna dla naszego Bezirku. Rzecz w tym, że tą stacją kolejową był Rusiec odległy od Łękińska o 35 - 40 kilometrów. Otrzymałem do dyspozycji kilkanaście konnych furmanek, odpowiednie dokumenty uprawniające do odbioru i ruszyłem w drogę. Z Łękińska wyjechaliśmy koło północy. Miejscowa żandarmeria powiadomiona była o imprezie, więc odpadały kłopoty z godziną policyjną. Jechaliśmy po części drogami tłuczniowymi, ale także gruntowymi, mocno piaszczystymi. Część woźniców z miejsca pozasypiała, a konie szły machinalnie trzymając się kolumny. Jechałem na przodzie na wozie gospodarza znającego drogę, zasypiając i budząc się od czasu do czasu z zimna. Jak zauważyłem większość woźniców była o wiele cieplej ubrana niż ja. Niektórzy mieli nawet kożuszki. Dla rozgrzewki więc przebiegałem wzdłuż całej kolumny sprawdzając czy wszyscy są.
Po wschodzie słońca już, przejeżdżaliśmy przez Szczerców. Spoglądałem na z daleka widoczny młyn. Przecież sześć lat temu byłem tu podczas wakacji. Teraz gospodarował w nim Niemiec - nie było już rodziny, do której można by było wstąpić.
Na stacji w Ruścu formalności nie trwały zbyt długo. Rozpoczęliśmy rozładowywanie wagonu. Gospodarze ładowali kolejno na swoje wozy, które następnie z miejsca ruszały w drogę powrotną. W efekcie na końcu zostałem z dwoma czy trzema, gdy przybyły kolejarz zażądał dokładnego oczyszczenia wagonu. Całe szczęście, że woźnice byli jeszcze na tyle uczciwi, by pomóc w sprzątaniu. Ale sam też musiałem się wziąć do roboty. Nie było to zbyt przyjemne ze względu na masę wapiennego pyłu unoszącego się wewnątrz wagonu.
Wreszcie po przekazaniu wagonu mogliśmy wracać. Jadąc z powrotem, na piaszczystym odcinku drogi zauważyłem porzucone bryły wapna. Widocznie niektórzy załadowali za dużo i tu się okazało, że konie nie dają rady. Powrotna jazda odbywana już przy dziennym świetle, minęła bez przygód.
Wiosna już była w pełni, gdy na kwatery do Łękińska przybył jakiś oddział Wehrmachtu. U mojego szefa zamieszkał oficer - chyba leutnant. Był on zapraszany na posiłki do stołu państwa Hoffmannów, natomiast jego ordynans skierowany został do kuchni. Tym sposobem, przez czas pobytu oddziału w Łękińsku, a trwało to około tygodnia, spotykałem się na posiłkach przy jednym stole z żołnierzykiem - moim z grubsza rówieśnikiem. Żołnierz wydał mi się całkiem na poziomie. Po dwóch - trzech dniach byliśmy już w niezłej komitywie. Żołnierz zaznaczył, że nie jest Niemcem, a Alzatczykiem wcielonym do Wehrmachtu. Na podobnej zasadzie jak nasi Ślązacy. Nabrawszy nieco śmiałości pokazałem mu polskiego żołnierskiego orzełka. W rewanżu, on wyciągnął swój portfel, odchylił jego podszewkę i wyciągnął niewielki celuloidowy kartonik, nieco mniejszy od pocztówki, obciągnięty jedwabiem. Na białym tle wyhaftowane były dwie skrzyżowane flagi państwowe: angielska i francuska, w odpowiednich kolorach. Flagi zwieńczone były girlandą zielonych gałązek. Odbyło się to pod nieobecność kogokolwiek postronnego, ale często w czasie naszej rozmowy obserwowały nas Hoffmannowe dzieci. Przechodziliśmy wtedy w rozmowie na język francuski. Gówniarze rozdziawiały gęby i wytrzeszczały oczy nic nie rozumiejąc.
Do dziś żałuję, że nie wziąłem od tego Alzatczyka jego domowego adresu. Może przeżył wojnę i miło by było nawiązać z nim kontakt, choćby listowny.
Gdzieś już w czerwcu lub w lipcu otrzymałem polecenie wyjazdu do Łasku (albo z przesyłką, albo po przesyłkę) do Nebenstelle. Podróż przebiegała normalnie. Z Łasku postanowiłem nie wracać bezpośrednio do Łękińska. Było by to około 110 km drogi, co prawda w lepszych już warunkach pogodowych niż w marcu, ale po co się przemęczać. Zdecydowałem się na odwiedzenie wujostwa Szprochów. A więc kierunek Wadlew. W rejonie Teodorów zobaczyłem, w odległości 200 - 300 m w bok od drogi, dziwną jakąś konstrukcję. Na metalowym rusztowaniu, kilka metrów nad ziemią, zamontowany był wielki talerz, średnicy 8 - 10 metrów, skierowany wklęsłą stroną w kierunku wschodnim.
W tym okresie, w „Adlerze”, niemieckim tygodniku lotniczym (ogólnie dostępnym), pojawiły się fotografie i wzmianki dotyczące nowego środka wykrywania celów powietrznych (Funkmessgerät ?), w miejsce dotychczasowych aparatów podsłuchowych, stąd mogłem się domyślać, że to jest właśnie to. Był to odpowiednik radaru, który Niemcom udało się (choć z dużym opóźnieniem w stosunku do aliantów) w końcu opracować, zbudować i wykorzystać.
W rejonie Teodorów obserwowałem ruch żołnierzy w szaro stalowych  mundurach lotniczych. Właśnie tutaj Niemcy mieli swoje lotnisko.
W pewnym momencie jazdy spadł mi łańcuch z koła zębatego przy pedałach. Że było z górki, więc postanowiłem założyć go po zatrzymaniu się u jej stóp. Niestety stok był dość długi i stromy. Nabierałem coraz większej szybkości, a niestety zahamować nie było jak. Bez łańcucha nie działało „torpedo”, przedniego hamulca nie posiadałem, a błotnik na przednim kole uniemożliwiał mi hamowanie stopą. Po niezbyt równej nawierzchni szosy koła skakały, a kierownica niepokojąco trzęsła się w lewo i w prawo. Przy osiągniętej szybkości upadek na tłuczniową nawierzchnię szosy mógł się skończyć tragicznie. Wybrałem mniejsze zło. Po bokach szosy, w niedużych odstępach rozmieszczone były pryzmy, na przemian piasku i tłucznia, przeznaczonych do naprawy szosy. Wybrałem taką pryzmę piasku i na nią się skierowałem. Rower grzęznąc w piasku gwałtownie się zatrzymał, a ja wyleciałem z siodełka jak z procy. Na szczęście pryzma była długa - wylądowałem na drugim jej końcu, ale jeszcze stosunkowo miękko. Rower nic nie ucierpiał, założyłem więc łańcuch i pojechałem dalej.
Jeszcze gdzieś na pół godziny przed zmrokiem znalazłem się w rejonie Chynowa. Z mapy („Contikarte”) doszedłem do wniosku, że dobrze by było skrócić sobie drogę na Brzezie zjeżdżając z szosy na drogi gruntowe. Nigdy tędy nie jechałem, ale wiedziałem, że droga przez Brzezie idzie dalej na zachód i na nią powinienem ostatecznie trafić po zjechaniu z szosy. Okazało się, że w pierwszym rzędzie trafiłem na szereg torfianek połączonych ze sobą, z których w żaden sposób nie mogłem się wywikłać. Trzymając się ogólnego kursu na południe, co chwila wpadałem na jakiś „półwysep” wchodzący na 100-200 m między torfianki, z którego musiałem się wycofywać. Po kilku takich półwyspach miałem już dość tego „skracania” drogi, a na dobitek zapadał już zmrok. W końcu wpadłem jeszcze do jakiegoś rowu, prawie po kolana i wreszcie wydostałem się na pożądaną drogę. Całkiem już w ciemnościach nocy dobrnąłem do Wujostwa. A gdybym pojechał szosą, na pewno byłbym wcześniej, suchy i mniej zmęczony. Tak to bywa ze „skrótami”.
Po przenocowaniu, wczesnym rankiem, ruszyłem do Łękińska. Gdzieś między Drużbicami a Bełchatowem minął mnie samochód ciężarowy, na skrzyni którego znajdowało się kilkanaście osób, a także żandarm z karabinem. Z samochodu machał ręką do mnie jakiś znajomy z Łękińska i coś usiłował wykrzyczeć - niestety nic nie rozumiałem. Doszedłem do przekonania, że w Łękińsku Niemcy robią łapankę. Postanowiłem nie pokazywać się w tym dniu w Łękińsku. Zawróciłem na Brzezie.
W dniu następnym, gdy stawiłem się do pracy, zastałem Hoffmanna na podwórku. Zaczął na mnie wrzeszczeć, nie dopuszczając mnie do słowa - zresztą i tak nie miałem nic na swoje usprawiedliwienie - w końcu uderzył mnie w twarz, a następnie usiłował mnie kopnąć. Wykonałem unik i jego but ledwo dotknął mojego tyłka. Powrzeszczał jeszcze trochę i w końcu kazał mi coś tam wykonać.
Jak się okazało, ten samochód pełen ludzi to była tylko okazja szybkiego przejazdu do jakiejś tam miejscowości.
Trwało piękne, gorące lato. Pewnego dnia, po załatwieniu spraw służbowych wracałem z Bełchatowa. Słońce grzało niemiłosiernie. Było już gdzieś ok. 14-15 godz., gdy dojechałem do mostu na Widawce (na Słoku). Czyściutki nurt rzeki aż się prosił żeby się wykąpać. Zjechałem z szosy jakieś 100 m, rozebrałem się i błogo zanurzyłem się w wodzie. Po około 10 min kąpieli wyszedłem na brzeg i ze zgrozą stwierdziłem brak spodni przy rowerze. Brak też było jednego buta. Po minucie biegania w koło zobaczyłem drugi but leżący w trawie. Traktując ten kierunek jako kierunek ucieczki złodzieja, pobiegłem jeszcze ze 100 m, ale niestety nikogo widać nie było. Wkoło sporo było krzaków wśród których nie tylko można było się ukryć, ale także skrycie oddalać się.
Zastanowił mnie ten but leżący o jakieś 20-30 m od roweru. Albo w pośpiechu złodziej złapał tylko jeden, a widząc później jego nieprzydatność, porzucił go, albo rzucił butem w kierunku przeciwnym do ucieczki dla zmylenia pogoni. Jeśli to drugie, to mu się udało. Jak było naprawdę, już się nie dowiem. Zaistniał przeto fakt, że nie miałem spodni. Na szczęście w kieszeniach spodni nie miałem nic poza scyzorykiem, którego zresztą było mi bardzo szkoda, ale trudno. Co teraz robić?
Niedaleko mostu był młyn. Poszedłem do mieszkańców młyna z prośbą o pożyczenie spodni  na dwa trzy dni. Nie była to sprawa prosta, trwała przecież wojna i okupacja, ubrania były na Bezugscheiny i nikt nie był skory pożyczać tego, czego na pewno nie miał w nadmiarze. A nuż nie zostanie zwrócone. Po dłuższych prośbach i pertraktacjach, otrzymałem jakieś spodnie, połatane i u dołu mocno postrzępione. W takim to stroju przebyłem te ostatnie 11 km do Łękińska.
Zbyszek Ciećko pożyczył mi na razie swoje bryczesy, a te ze Słoku oddałem w następnych dniach z podziękowaniem. Przy najbliższej okazji przywiozłem sobie z Dłutowa już własne spodnie.
W łękińskim majątku, o którym już wspominałem, zatrudniony był na podobnym stanowisku jak moje, Niemiec - Czarnomorzec (Schwarzmeer-deutsche), w wieku również niewiele różniącym się od mojego. Podobno był on kompletnym „nogą” - prawie analfabetą, więc zamiast pracować w biurze, zatrudniony był przez żonę rządcy majątku do prac w ogrodzie. Ponieważ żona mojego szefa przyjaźniła się z żoną rządcy, więc jakoś tam się widocznie dogadały i Hoffmannowa postanowiła mnie również zaangażować do pracy w ogrodzie. W biurze pracowałem od godziny ósmej do osiemnastej, z krótką tylko przerwą na spożycie obiadu. Wobec tego moja praca w ogrodzie miała się odbywać po godzinie osiemnastej. Szef na temat tej pracy nie powiedział mi ani słowa, natomiast jego żona zaczęła mi stawiać tego rodzaju propozycję powołując się na precedens w majątku. Z dnia na dzień wymigiwałem się jak mogłem, w pogodne dni planując jakieś wyjazdy służbowe w teren, z których już nie wracałem wieczorem do biura, nawet kosztem utraty kolacji.
Najgorzej denerwowało mnie, gdy w czasie pracy w biurze któreś z hoff- mannowych dzieciaków, albo przez otwarte okno, albo wszedłszy do biura, odzywało się do mnie: „Biszek, du musst heute im Garten arbeiten!”[9]. Na ogół nie reagowałem na takie odzywki, albo mówiłem, że nie mam czasu.
Pewnej soboty pod nieobecność szefa, który wyjechał gdzieś służbowo, zjawiła się jego żona i oświadczyła, że dzisiaj bezapelacyjnie muszę wykonać jakieś tam prace  w ogrodzie. Odrzekłem kategorycznie, że wyjeżdżam po świeżą bieliznę do Dłutowa i wracam w poniedziałek rano. W związku z tym żadnej pracy nie podejmę. Ona stwierdziła, że nie pojadę, a ja że pojadę. Oświadczyłem, że mną dysponuje szef, a nie jego żona. A szef przed wyjazdem ani słowem nie wspomniał mi o konieczności wykonania takiej pracy. Po skończonej pracy normalnie zamknąłem biuro i poszedłem do domu, a następnie wyjechałem do Dłutowa.
W poniedziałek dokładnie o ósmej byłem już w pracy spodziewając się większej awantury ze strony szefa. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Wywnioskowałem, że Hoffmannowa przeprowadziła swoją akcję bez porozumienia z mężem. Zdaje się, że ich wzajemne stosunki nie były najlepsze. Ona chciała rządzić i wtykała swój nos gdzie tylko mogła, on natomiast nie bardzo był skłonny do ustępowania jej. Możliwe, że ona w tej konkretnej sprawie wystąpiła do niego, a on albo nie zgodził się, albo stwierdził, że „jak ci się uda, to ja nie będę miał nic przeciwko temu”.
W wyniku dalszego molestowania, w końcu raz wyraziłem zgodę. Moja praca polegała na oczyszczeniu ścieżek w ogrodzie z chwastów i trawy. W pracy pomagały mi, a raczej przeszkadzały, hoffmannowe dzieci. Nie pracowałem jednak dłużej niż godzinę. W ogrodzie stało kilka uli, i właśnie pszczoły jednego z nich zaczęły się roić. Podenerwowane i agresywne latały po ogrodzie. Na razie nikt jeszcze nie pomyślał o ich obłaskawieniu. Jedna z pszczół wpadła mi we włosy i głośno brzęcząc usiłowała się z nich wyswobodzić. Rzuciłem gracę na ziemię i uderzając się rękami po głowie zacząłem uciekać. Dzieciaki za mną. Zanim sprowadzono jakiegoś gospodarza z sąsiedztwa, zanim on coś zaczął robić, był już zmrok. I tak mi się upiekło.
Na tym skończyły się próby zaprzęgnięcia mnie do dodatkowej pracy. Wkrótce zresztą miał się skończyć mój pobyt w Łękińsku.
Z frontu wschodniego dochodziły, dla Niemców niepokojące, a dla nas radosne wieści o klęskach Wehrmachtu. Na wsi zaczęto mówić o pojawieniu się jakiegoś oddziału partyzanckiego po wschodniej stronie granicy GG, przebiegającej przecież wzdłuż skraju lasu, tylko kilkaset metrów na wschód od zabudowań Łękińska. Niemcy przystąpili do budowy potężnego drewniano - ziemnego bunkra na skrzyżowaniu dróg w samym środku Łękińska. Po kilkunastu dniach bunkier był gotów. Zajmował powierzchnię chyba większą niż 1 ar. Szczeliny strzelnicze były obelkowane, a grubość ścian i stropów na pewno przekraczała 1 m.
Dom w którym mieszkałem znajdował się w odległości 50 - 70 m od tego bunkra. Pamiętam, że pewnego wieczora, po skwarnym dniu, kolację zjedliśmy z dodatkiem wspaniałych, zakiszonych przez panią Ciećkową ogórków. Chyba jeszcze to wszystko popiliśmy kwasem ogórkowym, wiadomo - słonym. Ponieważ noc była gorąca, postanowiliśmy spać w stodole pełnej siana. W nocy zaczęliśmy odczuwać silne pragnienie. Do domu nie chcieliśmy się dobijać, no a studnia była po drugiej stronie ulicy. Trudno - w długich prawie do ziemi koszulach przechodziliśmy kilkakrotnie do studni i skrzypiącym żurawiem wyciągaliśmy wodę w wiadrze. Przechodząc spoglądaliśmy w stronę ciemnych ambrazur bunkra. Padnie stamtąd strzał - czy też nie? Trzeźwo biorąc, gdyby nas nawet żandarm zauważył - nie powinien strzelać. Ale kto wie jaka może być reakcja sennego człowieka widzącego przemykające przez ulicę „duchy” w długich białych szatach.
Tymczasem nadchodziły do nas wieści o szybkich postępach Armii Czerwonej, o zajęciu Lublina i o zatrzymaniu się frontu na Wiśle. Niektórzy nasłuchiwali nocą i o świcie huku armat z odległego o 150 km frontu; twierdzili nawet, że coś tam słychać. Ja nie słyszałem.
Z frontu przyjechał na urlop do Kleszczowa jeden z byłych żandarmów (nazwiskiem Grunwald, albo coś podobnego), który bodaj wiosną 1944. skierowany został do Wehrmachtu. Zaraz po przybyciu udał się do jednego ze swoich byłych kolegów żandarmów i zastrzelił go, po czym natychmiast wyjechał do swojej macierzystej jednostki na front.
Mówiono, że ktoś z Kleszczowa zawiadomił go listownie o puszczaniu się jego żony właśnie z tym kolegą. Jak widać facet był impulsywny i reakcja była natychmiastowa. Podobno nic mu za to nie zrobiono. I tak był na froncie, gdzie śmierć groziła mu w każdej chwili, a każdy żołnierz, i to wyszkolony, był przecież potrzebny.
Wśród ludności polskiej zabicie tego żandarma wywołało zrozumiałe zadowolenie, zarówno ze względów moralnych, jak i po prostu z pozbycia się jednego szwaba więcej.
 Któregoś dnia, pod wieczór, siedziałem w biurze, kończąc już na ten dzień przewidziany zakres pracy, gdy do biura wkroczył Hoffmann. Stanął przede mną, patrząc mi prosto w oczy. Twarz miał czerwoną i widać było wyraźnie, że jest wstawiony. Powoli wyciągnął pistolet - „parabellum”, załadował pocisk do lufy i przystawił mi go do skroni. Skrzeczącym głosem, poczynając od słów: „Du polnische Spion” rozpoczął swoją tyradę, która w ogólnym sensie obracała się dokoła tych trzech słów: „Ty polski szpiegu”. Patrzyłem w jego wytrzeszczone oczy i czując chłód lufy na skroni liczyłem ostatnie sekundy mojego życia. Byłem pewny, że szef zorientował się w moich kombinacjach z kalkami maszynowymi i stąd taka jego reakcja. Błyskawicą przelatywały mi przez mózg myśli o możliwym wyrwaniu się z opresji. Jedyna możliwość, to wyzyskanie jakiego momentu nieuwagi pijanego Hoffmanna i wytrącenie mu broni, ale co dalej, gdzie się później podziać? Co Niemcy zrobią z moją rodziną? Jedna myśl goniła drugą, już nic nie słyszałem z tego co on do mnie mówił. Lufa ani na moment nie opuszczała mojej skroni. Ani na chwilę wzrok Hoffmanna nie schodził z mojej twarzy. Mówił bez przerwy - ja milczałem. Może po dwóch, trzech minutach, nie wiem, bo dla mnie była to cała wieczność, spuścił z tak zaciętego początkowo tonu, schował pistolet do kieszeni i bełkocząc coś jeszcze pod nosem, opuścił biuro. Odetchnąłem. Przypuszczam, że ten stan mojego szefa też był skutkiem pogarszającej się sytuacji wojennej Niemiec. Dawniej nigdy nie widziałem go tak wstawionego choć, na ile się orientuję, wódką nie pogardzał.
Na drugi dzień Hoffmann przyszedł normalnie do biura. Wstałem od biurka w momencie jego wejścia - nie spojrzał nawet na mnie. Nie padło tradycyjne „dżendobry”, ani nawet „gut morgen”. Usiadł, wyciągnął jakieś dokumenty i zagłębił się w ich treść. Na tym się skończyło.
W Łękińsku, jak i w sąsiednich wioskach, pojawiły się jednostki Wehrmachtu. W czasie przejazdów, czy nawet przejść pieszych z wioski do wioski można było często napotkać posterunki i patrole wojskowe kontrolujące ruch cywilów. Również i ja kilkakrotnie miałem sprawdzane osobiste dokumenty. Raz jadąc po zmroku rowerem zostałem zatrzymany, obmacany od głowy do stóp i sprawdzono co wiozę w torbie - był to bochenek chleba otrzymany od jednego z  gospodarzy.
Niektórzy Niemcy zamieszkali na terenie gminy Kleszczów (głównie Reichsdeutsche) - zresztą podobnie jak w Dłutowie - wysyłali część swojej rodziny do krewnych, bardziej na zachód, aby dalej od linii frontu. Mój szef działał jednak wzorcowo dla swoich podwładnych z SA. Pozostawał nadal z całą rodziną na patriotycznym posterunku w Kraju Warty. W codziennym funkcjonowaniu aparatu władzy okupacyjnej nic się nie zmieniło. Również i u nas w „Reichslandzie” praca przebiegała normalnie: organizowano odstawę kontyngentów, planowano już zasiewy na następny rok, regulowano moce produkcyjne poszczególnych gospodarstw. Któregoś dnia dostałem polecenie, powiadomienia jednego z rolników, że ma przekazać, przez siebie wyhodowanego, młodego konia do innej gospodarki. Gospodarz był załamany. Pocieszałem go, że to nie na długo, ale niewiele to  pomagało. Jednym słowem, jakby nic nie miało się zmienić, jakby Hitler miał panować przez następne wieki. A przecież, co tu dużo mówić, wszystko dotychczasowe waliło się i zbliżały się czasy nowego „komunistycznego ładu”, mającego zadecydować o losach narodów całej wschodniej Europy na najbliższe dziesiątki lat.
(...)
W dniu 31.08.1944 otrzymałem od szefa polecenie wyjazdu do Łasku do Reichsland Nebenstelle (około 54 km). W Łasku odebrałem z sekretariatu kopertę zaadresowaną do Hoffmanna. Koperta zaklejana była przy mnie, więc jeszcze nie zdążyła dobrze zaschnąć. Zaraz po wyjściu z biura pociągnąłem palcem po zagięciu koperty i klej puścił. W środku znalazłem pisemko do mojego szefa - Bezirkslandwirta, a jako załącznik do pisma, było wezwanie dla mnie do stawienia się na podstawie rozporządzenia Komisarza Obrony Rzeszy w Kraju Warty do budowy umocnień w rejonie Sieradza („Nie zastosowanie się do tego zarządzenia pociąga za sobą karę podług rozporządzeń wojennych”). Stawiennictwo było nakazane na godzinę dziesiątą  4.09.44.
Nie powiem, żebym się wtedy ucieszył, ogarnęło mnie raczej nieprzyjemne uczucie niemożliwości przewidzenia najbliższych moich losów.
Z Łasku pojechałem wtedy do Dłutowa, rodzince przedstawiłem moją sytuację i poczyniłem wstępne przygotowania do wyjazdu „na okopy” jak to się wtedy mówiło.
W Łękińsku oddałem szefowi, zaklejoną oczywiście, kopertę. Udałem zaskoczenie przy przekazaniu mi wezwania i przystąpiłem do rozliczania się z biurem. Pożegnałem się z moimi miłymi gospodarzami - państwem Ciećko i ruszyłem znów w drogę do Dłutowa.

(...)

W latach 70-tych postanowiłem odwiedzić Łękińsko jadąc z Zosią (moją żoną) i Małgośką z Krakowa do Dłutowa. Przed Kamieńskiem skręciłem na Łękińsko. Zatrzymaliśmy się pod plebanią. Proboszcza nie było, porozmawiałem więc chwilę z gospodynią i poszedłem naprzeciw do organisty. Zastałem syna organisty, niestety ojciec już nie żył. Dowiedziałem się, że również pan Ciećko nie żyje, a Zbyszek Ciećko mieszka w Łodzi i jest wychowawcą w Domu Dziecka. Niestety nie uzyskałem jego adresu. Pochodziliśmy trochę po wsi po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Zatrzymaliśmy się na Słoku, nad Widawką. Wyszliśmy nad wodę, toczyła się w swoim korycie jak dawniej, ale jakaś brudna, mętna. Moje obie panie pozostawiłem na łączce na słonku, a sam poszedłem do młyna.
W młynie zastałem dwóch robotników. Opowiedziałem im moją przygodę z kradzieżą spodni. Stwierdzili, że znają jednego „tubylca”, który w czasie okupacji, a także i później słynął w okolicy ze swoich złodziejskich umiejętności. Może to był on? Nie miałem już jednak czasu na jego odnalezienie.
W końcu lat 80. otrzymałem list od Zofii Zagórskiej, mieszkanki Łękawy – nauczycielki w miejscowej szkole. Okazało się, że jest to Zosia Baksalerska. Udało jej się uzyskać mój adres dzięki kuzynce pracującej w Centralnym Biurze Adresowym(?). Wraz z Zosią odwiedziliśmy ją w Łękawie Tym sposobem skontaktowany zostałem ze Zbyszkiem Ciećko. Byłem raz u niego w Łodzi i on raz u mnie w Krakowie. Utrzymywałem z nim korespondencję aż do jego śmierci w 1999(?) r. (...).



[1] Była to nieco tajemnicza postać. Z początku okupacji dochodziły wieści, że jest policjantem w „protektoracie”., Potem była dłuższa przerwa i znów pojawiły się plotki, jakoby ukrywał się w Dłutowie, i to podobno u Szplitów, naszych sąsiadów. Mimo, że zaczęto mówić o tym dość głośno, nie było żadnej reakcji ze strony niemieckiej. W końcu pan Dominik pojawił się normalnie na dłutowskim „forum”. Reakcji niemieckiej nadal nie było. Zaczął pracować właśnie w „Reichslandzie”, ożenił się ze Szplitówną i tak przetrwał do końca wojny. Nie wiem co robił po wojnie. Już w końcu lat siedemdziesiątych dowiedziałem się, że nie żyje. Kim był i jaką właściwie rolę odegrał w życiu Dłutowa - do dzisiaj nie wiem.
[2] Sturmabteilung - partyjny oddział szturmowy NSDAP.
[3] Jesteś Polakiem?
[4] Człowiek może paść - sztandar nigdy!”
[5] HJ - Hitlerjugend - hitlerowska organizacja młodzieżowa.
[6] „Jak jedziesz człowieku?”.
[7] Nie pamiętałem tych nazwisk i imion (z wyjątkiem Halinki). Dopiero  w 1992 r. udało mi się znów nawiązać kontakt ze Zbyszkiem Ciećko i wtedy je uzupełniłem.
[8] Także w 1992 r. dopiero, dowiedziałm się, że komendantem placówki AK w Łękińsku był przedwojenny oficer rezerwy Jorek Busse, dowódcą kompanii - Bronisław Baryła, a dcą drużyny Zbyszka - H.Baksalerski (na zdjęciu).
[9] „Zbyszek, ty musisz dzisiaj pracować w ogrodzie”.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Młócenie zboża